Policzmy:
1. październik 1971 - pionierski spektakl w reżyserii Adriana Mabena. Starożytne ruiny ścierają się z muzycznym progresem w amfiteatrze Pompejów, a bohater główny gra bez publiczności. Symbolicznie, albowiem miasto od stuleci nie jest nawet katakumbą.
Pink Floyd Live - paradoksy życia i śmierci. Poza tym nie ma mnie jeszcze na świecie.
2. Gdy to oglądnę ponad dekadę potem, zatrzymam VHS na ludzkich odlewach Fiorellego - wtedy jeszcze bez świadomości, że to tylko gips. Klatka stop.
3. Lekcja geografii i kilka slajdów kolegi z wakacji, potem album i myśl: muszę tam być.
4. Jestem. 5 lat potem. Mam 17 lat i nikt jeszcze nie słyszał o Euro, więc za bilet płacę 10.000 Lirów (okey, płaci mama). "Ostatnie dni Pompejów"
Edwarda Bulwera-Lyttona są już dwa razy za mną, włącznie z serialem na ich podstawie z uroczą
Lesley-Anne Down. Od tej chwili mam natchnienie na regres we wszystko, co pompejańskie. Do bólu, przez kolejne 10 lat. Przez Stabie po Ercolano, które los spotkał o wiele gorszy bo nie popioły, nie rozżarzone skały, lecz piroklastyczna chmura a na koniec gorące błoto zmiata dosłownie wszystko.
5. Dokumentalny program kilka lat potem na jakimś włoskim kanale - rekonstruują starożytne miasto, którego położenie erupcja zmienia dramatycznie - dziś jest w głębi lądu, wtedy - 1km od morza, nad zatoką, do jakiej spływały winnice i bujne ogrody. Na skałach w słońcu połyskiwały marmurowe wille, a z rozległych tarasów można było, jak dziś, podziwiać przestrzeń widoków rozległego morza Tyrreńskiej Zatoki. W cieniu Wezuwiusza, który stale mruczy. Mruczy wciąż w świadomości Włochów, którzy żyją legendą zagłady Apenińskiego Półwyspu, jaki tyle razy się zmieniał... Tyle miast zostawił pod wodą, pod ziemią, pod sobą.
6. Konsekwentnie wracam z ostatnią płytą The Division Bell. Trochę na przekór krytyce Tomka Beksińskiego, no ale Jego już dzisiaj nie ma. Nadal pasuje, pomyślałam i postanowiłam wrócić znów.
7. Wakacje po latach i po studiach. Map już nie potrzebuję. Nie ma muzyki. Tłum coraz większy, jakby z każdym rokiem nachalniej czegoś szukał. Szukają, odpowiada Maria Rosaria, siebie szukają. Snują się w amnezji jak cienie zmarłych tu przed wiekami w obłędzie nagłej śmierci i ciągłych powrotów nie rozumiejąc, że to już nie życie, lecz cmentarz. I, że pamięć powoli zaczyna przypominać starożytne widowisko podtrzymywane przez histerię archeologii.
Więcej nie wrócę.
Śmierć przemieniona w muzykę - starożytność w atrakcję - cmentarze w
muzeum. Ostatnie dni Pompejów po raz ostatni. To nie będzie Gladiator bo też i nie jest to Ridley Scott. Ale będzie z pewnością osobistym podsumowaniem podróży w czasie, z której nie kilka wspomnień pozostaje, książek i fotografii kilka, lecz właśnie muzyka. Kto wie, może po to zginęli?
Przy tej okazji warto odnotować obecność
Stevena Wilsona, którego
utwór z najnowszej płyty pojawia się właśnie w tym filmie.Tego Wilsona, którego Porcupine Tree na samym początku tak bardzo przypominał brzmienia Pink Floyd i w Pastelowym Odcieniu Rocka było tego dużo. Nie pytam, co na to Beksiński bo przecież Jego już nie ma.